Boję się ciebie jeszcze zanim zaczynam to pisać, a jak zaczynam, to już w ogóle. No bo jak to, bez tych zasłon, tych bezpiecznych, starannie wypracowanych form, szczelnych i komantarzoodpornych, tego zwyczajowego tu na blogu wyliczania błyskotliwych antyporad.
Zresztą, kiedy je wyliczam, też się ciebie boję.
Boję się ciebie zawsze i wszędzie.
Kiedy jadę z tobą windą, uciekam wzrokiem gdzie się da, bo jeszcze natrafię na twój i co to będzie. A kiedy jest ciebie w tej windzie więcej, po prostu zamykam oczy, no bo gdzie z nimi uciec, a już przecież lepiej zamknąć niż tak spuszczać głowę cały czas, to musi przecież dziwnie wyglądać, a tej dziwności też się bardzo boję.
Boję się ciebie kiedy siedzisz w okienku w kiosku albo urzędzie albo sekretariacie i trzeba tam podejść i cię o coś zapytać. Dlaczego nie można wszystkich takich spraw załatwiać formularzem on-line! Czasem trzeba zadzwonić i wtedy też się boję. Najmniej po taksówkę, bo to trochę taki formularz on-line w sumie, tyle że głosem, a poza tym dzwoni się po nią często w nocy z miasta po jakimś znieczuleniu i wtedy to można rozmawiać, a nawet tańczyć.
Boję się, kiedy trzeba ci coś powiedzieć, boję się, kiedy na mnie patrzysz, boję się, kiedy o mnie myślisz – nawet jeśli, co bardzo prawdopodobne, w ogóle o mnie nie myślisz, bo przecież masz swoje sprawy. Nie szkodzi.
Dlaczego się boję?
Bo każdym słowem, każdym ruchem, każdym skrzywieniem ciała pokazuję słabość i brak, i ty to za chwilę zauważysz, nie ma innej możliwości, i mnie za to ukarzesz. Wyśmiejesz i zniszczysz. Zrobisz coś, na co ja nie będę umiał zareagować, bo każda reakcja, na którą wpadnę, tylko pogorszy sytuację. (Na tę właściwą reakcję wpadnę oczywiście o wiele za późno, i będę o niej myślał i kłuł się nią, a raczej tym, że na nią nie wpadłem kiedy trzeba było.)
Boję się, bo bezustannie czekam na cios.
Dlatego robię wszystko, żeby go uprzedzić. Cyzeluję słowa, sprawdzam wygląd w szybach na ulicy. Nie mówię. Nie tracę kontroli. Tak bardzo cierpię, kiedy coś mi się spod tej kontroli wymsknie, jakieś przekręcone słowo, jakaś pierdolona literówka. Słabość, w którą zaraz, nieuchronnie ktoś uderzy.
Dlatego staram się być fajny, nie zachwycać się i nie rozpaczać, bo zachwyt i rozpacz to przecież zaproszenia do ciosów; udaję, że wiem, że się znam, śmieję się, ironizuję, trzymam dystans, a swoje zdanie mam dopiero po tym, jak zobaczę jakie zdanie mają ci fajni ludzie, którymi chciałbym być. Bo ja przecież nie mogę być po prostu sobą, absolutnie.
I przez to wszystko tobie wydaje się, że patrzę na ciebie z góry, kiedy ja w środku trzęsę się z przerażenia na twój widok.
Ta dziwaczna figura miałaby nawet pewien urok, gdyby mi trochę nie psuła życia.
Boję się ciebie, ale już mi szkoda czasu tak się bać. Dlatego robię różne rzeczy. Pewnie, ciężko to wszystko poodkręcać. Ale wiem, że można inaczej, ba, często już nawet czuję, że można. Dlatego to piszę. Do ciebie, który/a masz może trochę tak samo.
Maciek