W te wakacje poleciałem na 5 tygodni do Chicago, żeby uczyć się improwizacji teatralnej. Jak każdy szanujący się neurotyk pisałem tam sobie różne rzeczy w dzienniku. Jedną z jego kartek bez żadnych zmian przeniosłem tutaj.
Maciek Kaczyński
Kartki
8 miesięcy temu rozstałem się z narzeczoną i musiałem nauczyć się żyć od nowa. Tzn. nic nie musiałem, wiadomo, ale to akurat musiałem. Bo było dla mnie zupełnie jasne, że nie chcę tego przeżywać w stary sposób, który znałem dobrze z przeszłości, a który w ten czy inny sposób polegał na lęku i ucieczce, ucieczce od tego doświadczenia, które jest potworne, bo wali się cały świat, ale jest też strasznie ważne, bo zostawia cię tylko z sobą samym, a to, jak mówią coachowie sukcesu, jest naprawdę zajebiste wyzwanie, a wyzwanie to szansa, no więc uznałem, że albo będę od tego uciekał, w cokolwiek, imprezy, substancje, pracę, dziewczyny, i nic się nie nauczę, albo je przeżyję w pełni, z całym tym bólem, lękiem, rozlatywaniem się na kawałki, tęsknotą i wszystkim innym, i zobaczę jak to jest, bo w końcu kiedy przestać uciekać jak nie teraz, już, przecież nie mamy czasu. Świat się do mnie uśmiechnął, zamieszkałem w ślicznym mieszkanku nad Wisłą, no i przez pierwsze dwa miesiące głównie w nim siedziałem, bo akurat wtedy nie musiałem pracować, w dzień słuchając dzieci z przedszkola za oknem, a wieczorami ech imprez, które niosła Wisła; kiedy czułem, że chce mi się na te imprezy iść, piłem colę, zagryzałem chipsami i przypominałem sobie, że to wcale nie byłoby dla mnie dobre, że dobre jest to co jest, te płacze i rozpacze, to bycie przy sobie, trzeźwość, i pisanie takiego dziwnego zeszytu, w którym każdego dnia starałem się coś afirmować, coś lubić, być z czegoś dumnym, gdzieś widzieć światło i coraz bardziej rozszerzać jego promień. Oczywiście, byli też wspaniali przyjaciele, było słońce, i było dużo mądrych książek, które wtedy łapczywie czytałem, chcąc, musząc sobie pomóc. Były też kartki – zdania z tych książek, albo z różnych warsztatów, które jakoś we mnie rezonowały, w których czułem światło i dobro, i chciałem to światło i dobro mieć przed oczyma, chodząc sobie po moim mieszkanku; dlatego zapisywałem je na kartkach i wieszałem na ścianach. Napiszę o kilku z nich, bo skoro mi pomogły, kto wie, może komuś też do czegoś się przydadzą. Wybieram pierwszą serię, którą sobie powiesiłem, dość przypadkową, ale w końcu – jak mawiał klasyk – wszystko to jedno:
Kocham cię Maciek – to taka podstawa, konieczna, żeby było na czym budować. Jest to też tak ogólnie najtrudniejsze, wiadomo. Tę karteczkę powiesiłem nad wszystkimi innymi, żeby o tej miłości do siebie pamiętać. Miłości, czyli akceptacji wszystkiego, co się we mnie dzieje, wszystkich emocji, tych dobrych, ale też tych bolesnych. Miłości, czyli dawaniu sobie absolutnego prawa, żeby czuć to co czuję. Żeby sobie odpuszczać, żeby być dla siebie dobrym, żeby się o nic nie obwiniać, żeby sobie ufać, żeby myśleć o sobie dobrze, żeby sobie mówić i pisać miłe rzeczy. Tak, to bywało trudne, dlatego trzymając się innych kartek, tej jednej dodawałem paliwa.
Co byś zrobił, gdybyś się nie bał? – to pytanie wziąłem z książki „Czego najbardziej żałują umierający“ Bronnie Ware, która dała mi dużo. Było i jest dla mnie strasznie ważne, bo lęk to największa energetyczna zamuła, zasysająca w siebie całe światło, i w tym nowym życiu musiało być mniej lęku, bo z kolei właśnie odwaga – która często jest z zewnątrz baaaardzo mała, może nawet śmieszna, ale z wewnątrz to są jakieś prawdziwe, przepastne heroizmy – pozwala być z siebie dumnym, i z tych różnych lęków wychodzić, i widzieć, że są często tylko w głowie, i czuć z tego powodu uniesienie, i zapamiętywać to uniesienie, i wprowadzać taką „małą“ odwagę w nawyk. Co byś zrobił, gdybyś się nie bał? Patrzyłbym częściej ludziom w oczy, dzwonił załatwiać odwlekane sprawy, spotykał na randkach bez alkoholu, pocałowałbym cię, prosiłbym znajomych o przysługi, mówił miłe rzeczy ludziom, wobec których je czuję, mówiłbym, że się boję, jeśli się boję, mówiłbym w miarę wszystko co czuję, broniłbym swoich granic, gdybym czuł, że są naruszane. Bać się i robić, powiedziała mi moja terapeutka. Dlatego zamiast pójść do pracy, gdzie wszystko i wszystkich znałem i gdzie byłoby bezpiecznie, po paru miesiącach w mieszkanku poszedłem do takiej, gdzie nie znałem nikogo. Dlatego chodziłem na zajęcia, na które rok temu nigdy bym nie poszedł, które polegały na patrzeniu drugiej osobie w oczy przez 20 minut bez przerwy, i mówieniu co w związku z tym spojrzeniem czuję. I na kurs aktorski, gdzie byli sami obcy ludzie, i się ich bałem, i musiałem coś przed nimi recytować i brać się nawzajem na plecy, i tańczyć. I robiłem i robię inne rzeczy, czerpiąc jakąś dziwną przyjemność z tego, że boję się je robić.
Wśród tych pierwszych kartek, są też, z tej samej bajki, Wszystko czego pragniesz jest po drugiej stronie strachu, i Follow the fear. To ostatnie to taka klasyczna dewiza z warsztatów impro, które same w sobie są jedną wielką szkołą odwagi. Bo granie tych różnych improwizowanych scen to nieustanne robienie tego, czego się boisz. I ciągłe wystawianie się na krytykę, tę najgorszą, bo zaszczepioną we włanej głowie. Jak ten lęk rozmontować? Między innymi pamiętając, że Tylko dzięki błędom się rozwijasz. No i Myl się! oraz Chciej przegrać. Jezu, to dopiero jest dla mnie trudne! To tak bardzo wbrew temu perfekcjonizmowi, który płynie mi w żyłach, tej obawie przed niedoskonałością, przed zbłaźnieniem się, przed śmiesznością, przed tym, że inni zobaczą, że jestem gorszy, że wszyscy się zorientują, że się nie nadaję. Ale czy ten lęk dał mi w życiu jakieś super rzeczy? Pewnie trochę nawet dał, tyle że już go nie chcę. Dlatego gram na scenie z własną grupą impro, dlatego na różne sposoby prowokuję tę własną niedoskonałość, i ją przytulam, i jest to absolutnie wspaniałe. A z tego całego lęku robię kulkę i daję do zabawy moim kotom.
Follow the fun – czyli robić rzeczy, które są fajne. Dają radość, jasną energię, siłę, uśmiech, otwartość. I jeśli to czuję, to chcę tego więcej – chcę robić to co dla mnie dobre. Iść za tą radością, nie odcinać jej sobie strachem, nie karać się odmawianiem jej sobie. Tu zresztą mam sporo do nadrobienia, bo od kiedy w sierpniu przypomniałem sobie, jaką frajdą jest dla mnie ping pong, CIĄGLE NIE KUPIŁEM RAKIETKI I Z NIKIM OD WAKACJI NIE GRAŁEM :‘(
Co byś zrobił, gdybyś się nie bał? Miałbym dwa koty. No i chuj, od miesiąca mam dwa koty. To jest w ogóle część mojego sprytnego planu, bo terapeutka powiedziała mi też, że po takim ważnym rozstaniu należy kupić roślinę, i jeśli ona przeżyje rok, to wtedy wziąć zwierzę, i jeśli ono przeżyje rok, to jest się gotowym na nowy związek. Oczywiście – bez przesady z tymi dwoma latami! Ale coby nie było, trochę w ten system wszedłem, trochę go przy tym robiąc w konia. Bo żeby się zabezpieczyć, nakupowałem w Biedronce dużo roślin. No i fakt, kilka z nich nie dało rady [*] Ale kilka – jakby nie patrzeć – ma się bardzo dobrze! Koty zresztą też na początku chorowały, ale już jest ok. A najwięcej odwagi ze wszystkiego, co zrobiłem w ciągu tych 8 miesięcy, wcale nie wymagała ode mnie scena, telewizja albo wyjazd z 20 kompletnie nieznanymi osobami na Suwalszczyznę. Najgorsze, i bolał mnie od tego brzuch, było poinformowanie właściciela mieszkanka, że przygarnąłem koty. Cały ten potworny lęk „wyrzuci cię, zezłości się na ciebie, skrzyczy cię, jesteś złą osobą, jesteś fałszywym tchórzem, nie poradzisz sobie, nie mów, lepiej nie mów i jakoś to będzie“ towarzyszył mi dobrych kilkanaście dni. Po czym, aaaaa, napisałem maila, gotowy na najgorsze. No bo w końcu, kocham cię Maciek, bać się i robić, wszystko będzie dobrze. I wtedy pan Marek odpisał, że on też lubi koty i nie ma problemu.
To był dziwny rok, trochę najtrudniejszy i z wciąż otwartą raną (jak się szybko popłakać? zanucić sobie w głowie piosenkę Filipinek "Batumi", bo w Batumi ostatni raz byliśmy szczęśliwi, to brzmi koszmarnie pretensjonalnie, ale to prawda, przynajmniej ta moja), a trochę taki, że uśmiecham się, myśląc o nim, i chcę więcej. Pomogło mi kilka osób, którym jestem bardzo wdzięczny. Najbardziej pomogłem sobie sam. Pomogły mi kartki.
PS. Miziak i Kiziak, przez które ciągle jestem niewyspany, ale zdecydowanie są tego warte.
Jak nic nie musieć?
Nie każdy tekst z tego dziwnego cyklu „jak żyć“ to muszą być bebechy i podróże w głąb dzieciństwa, bo na tej drodze jest też dużo takich małych rzeczy, małych że aż śmiesznych, a jednak pomocnych, no i skoro czuję, że mi one potrafią pomóc, to chyba warto się nimi dzielić, mimo że małe i trochę śmieszne. Jedną z takich rzeczy znalazłem w książce Marson Jacqui „Bycie miłym to przekleństwo“, która w całości opowiada o radzeniu sobie z tym dobrze, oj jak dobrze znanym poczuciem, że cały czas coś MUSZĘ ROBIĆ, bo przecież ciągle coś trzeba, bo osacza mnie jakaś gigantyczna sieć obowiązków, zobowiązań i przymusów, i świadomość, że tak naprawdę sam sobie tę sieć plotę, może troszkę zmienia – ale, wiadomo, w gruncie rzeczy zmienia niewiele.
Żeby dać jakiś życiowy obraz – ile możesz wytrzymać, spokojnie leżąc sobie w łóżku w leniwą niedzielę, kiedy – zróbmy to założenie! – nie wzywają Cię jakieś realne rzeczy do zrobienia, typu nakarmienie dziecka albo zjedzenie czegoś samemu? Ile czasu upłynie w błogiej bezstrosce, zanim głosy w głowie wyrzucą Cię spod kołdry jak bezwolną kukłę, bo przecież COŚ TRZEBA ZROBIĆ, gdzieś iść, coś napisać, komuś odpisać, coś narysować, coś wrzucić na fejsa, coś ogarnąć, coś kupić, coś załatwić? Ile czasu? 10 minut? 25? 40? Na pewno bywa z tym różnie, są jakieś szczęśliwe rekordy i beztroscy rekordziści, ale to poczucie, że MUSISZ coś zrobić, prędzej czy później pod tę kołdrę jednak wpełźnie. DO ROBOTY! Przecież MUSISZ!!!
No więc z ciekawością przeczytałem radę z książki „Bycie miłym to przekleństwo“, tak prostą, że aż wstyd powtarzać. Otóż, pisze Marson Jacqui, całe to poczucie, że coś MUSZĘ, płynie oczywiście z dzieciństwa (więc jednak nie obejdzie się bez powrotu do dzieciństwa!), i z tego mnóstwa razy, kiedy każde z nas słyszało wtedy, że coś MUSI. Wiadomo, dziecko co chwila to słyszy, bo inaczej byłoby z nim (i nie tylko) kiepsko. No i te mnóstwo, mnóstwo razy tak się nam przez lata wryło w głowy, że tam zostało na dobre. I pojawia się teraz automatycznie w tysiącach codziennych sytuacji, które – jeśli przyjrzeć się im pod tym kątem – zupełnie tego słowa nie potrzebują. Bo już jesteśmy dorośli, i bardzo często jeśli coś robimy, to nie dlatego że musimy, tylko dlatego że po prostu CHCEMY albo MOŻEMY to robić.
„Kurczę, ale ja zarosłem. Muszę iść do fryzjera!“ Naprawdę? MUSISZ? Przecież nikt nie przystawia Ci do głowy pistoletu, KAŻĄC natychmiast pędzić na strzyżenie. „Muszę posprzątać mieszkanie“; „Muszę wyjechać na wakacje“; „Muszę częściej kochać się ze swoją dziewczyną“. Dwie ostatnie rzeczy to w ogóle frajdy i radości, więc tym bardziej to nieszczęsne „muszę“ dziwnie przy nich wygląda. A jednak tak właśnie mówimy (i myślimy). A przez to, że tak mówimy (i myślimy) mnóstwo rzeczy wokół siebie sami sobie nieznośnie obciążamy, traktując je jak obowiązki, które należy spełnić. No i sami wpychamy się w ten sposób w zaklęty krąg presji, zawodzenia samego siebie, poczucia winy, frustracji, autoagresji i innych duchowych frykasów.
No właśnie – i w tym miejscu ta prosta, strasznie prosta rada. Polega ona na tym, żeby zawsze kiedy się da – a da się zaskakująco często! – zastępować sobie (mówiąc i myśląc) słowo „muszę“ słowami „chcę“ albo „mogę“. No bo przecież tak naprawdę CHCĘ (a nie muszę) jechać na wakacje. MOGĘ (a nie muszę) posprzątać mieszkanie. I CHCĘ się częściej kochać z dziewczyną (no chyba że nie chcę, ale to już inny problem). I wtedy, wypalając sobie w głowie te nowe słowa i te nowe konstrukcje myślowe, stopniowo zdejmujemy ze świata coraz więcej ciężarków. Bo, odwołując się do innej pomocy naukowej, granice mojego języka oznaczają granice mojego świata. I kiedy jest inaczej nazywany, ten świat coraz mniej wydaje się najeżony obowiązkami, a coraz bardziej staje się wypełniony rzeczami, które zależą od nas. I od tego, czy chcemy, czy może wcale nie chcemy czegoś robić. I taki świat jest bardziej prawdziwy, a prawda zawsze niesie ulgę.
Oczywiście, nie jest to magiczny lek na wszystko, oczywiście, jeśli chcemy jeść, to MUSIMY pracować, a jeśli chcemy żyć, to MUSIMY oddychać. Ale, wskakując na łatwą ale pomocną skrajność, przecież wcale nie MUSIMY żyć! Zawsze możemy w ten czy inny sposób to życie skończyć. Więc jeśli oddychamy, jeśli budzimy się rano – to dlatego, że CHCEMY (ha!).
Mi to jakoś pomogło i pomaga nadal, więc się tym dzielę. Na początku, kiedy namierzałem sobie te wszystkie „muszę“ w głowie, byłem zaskoczony, jak jest ich mnóstwo. I żeby pamiętać o tym zamienianiu, przylepiłem sobie nawet w mieszkaniu – to też rada z książki! – kartki-przypominajki (zdjęcie na górze jest z mojej lodówki). Teraz już mi to bardziej weszło w krew, choć – co ciekawe – w okresach, kiedy czuję się gorzej, te różne „muszę“ pojawiają mi się w głowie dużo częściej niż w lepszym czasie. Dlatego CHCĘ pamiętać, że MOGĘ sobie wtedy pomóc!
Jak kochać siebie?
To jest intymne i trudne i wstydliwe, więc najlepiej napisać po prostu o sobie, no bo najpierw napisałem to w tej bezpiecznej i już utartej formie anty-poradniczka, ale właśnie nie, coś tam się gryzło, coś nie pasowało, bo jak tu udzielać ogólnych pseudo-rad, kiedy piszę w tych radach o swoim atopowym zapaleniu skóry albo o tym brązowym skórzanym pasie, który pamiętam z bicia nim mnie w łazience, albo kochaniu 6-latka w sobie dorosłym, no więc lepiej po prostu o sobie, choć to trudne. Ale follow the fear, zwłaszcza że ten fear nie jest przecież aż tak duży, bo ja WIEM jak to robić, bo przecież już od jakiegoś czasu – może roku? – to robię, kocham siebie, bo opanowałem ten trik, którym oszukuje się system i wyprowadza w pole głosy w głowie, i może też ten trik znacie, a może nie, ale myślę że warto o nim napisać, no więc tak. Zacznę od tego, że dla mnie ten koncept, żeby „kochać siebie“ miał w sobie zawsze coś obleśnego. No bo jak to? Przecież to egoizm, egocentrym, narcyzm, coś fałszywego, ociekającego wstydem; bo jak tu wsadzić sobie w głowę słowa „kocham siebie“, kiedy tam jest taki tłok tych wszystkich „to twoja wina“, „jesteś nic nie wart“, „za mało się starasz“, „albo jesteś najlepszy albo jesteś do niczego“, „stać cię na więcej“, „jesteś gorszy niż inni“ itd. – głosów w głowie, które prowadzą do jednego jedynego wniosku – nie zasługujesz na miłość – i zbijają się w szczelny kordon, żeby nic nowego do tej głowy nie wpuścić? Wiadomo, to taki skrypt, według którego możesz działać całe życie, poświęcać się, ratować, nie być sobą, próbować być najlepszy, męczyć się i zamartwiać, tylko po to, żeby dostać trochę tej miłości, której dostałeś tak boleśnie za mało, kiedy jej tak bardzo potrzebowałeś, żeby usłyszeć tę Ostateczną Pochwałę, poczuć tę Wielką Ulgę, choć przecież w pewnym momencie robi się już wiadomo, że ona nigdy nie nadejdzie. Nie ma Wielkiej Ulgi, więc trzeba szukać tych mniejszych – idealnej partnerki, tysięcy lajków, alkoholu i innych rozkoszy – wiadomo, nic nie działa, nic nie wypełni tej dziury, wszystko co tam wrzucisz, przepada, a ta czarna jama ciągle krzyczy o więcej. Jak to radzą w poradnikach, jak to coachują na coachingach – nikogo naprawdę nie pokochasz, jeśli nie pokochasz siebie. Zaprawdę powiadam Ci, nikt Cię naprawdę nie pokocha, jeśli Ty najpierw nie pokochasz siebie. Amen. Tylko jak to kurwa zrobić? Jak to wszystko przechytrzyć, jak przekrzyczeć tego uwewnętrznionego rodzica, jak się wślizgnąć pod te kwadryliony ton poczucia winy, jak się przez to przebić do wolności i miłości? Bo przecież wiedziałem że można, widziałem po innych że można, czytałem że można, czułem że można. No więc jak?
Każdy ma swoje własne prywatne oświecenie, ja swoje przeżyłem półtora roku temu w autokarze Polonus ze Szczytna do Warszawy, kiedy patrząc przez okno, w pewnym momencie, ni stąd ni zowąd – a pewnie z mnóstwa rzeczy, na przykład ponad 3 lat terapii – nareszcie POCZUŁEM – a nie tylko zrozumiałem – że wcale nie muszę kochać SIEBIE. Cały myk polegał na tym, żeby pokochać MOJE WEWNĘTRZNE DZIECKO – tego 6-letniego chłopca, który ciągle we mnie jest, który bał się kiedyś i boi teraz, który czuł i czuje się winny, porównywał się i porównuje z innymi, który się złościł, śmiał i bawił, i wymyślał, i chował się w świat swoich zabaw, i czasem dostawał tym brązowym pasem, i miał to atopowe zapalenie skóry z tych wszystkich emocji, których nie nauczył się przeżywać i wyrażać, a ono przeszło potem, z rozczulającą płynnością, w łuszczycę, już w dorosłym życiu, no i który – to przede wszystkim – bardzo, baaaardzo potrzebował czuć się kochanym i akceptowanym, a jako że czuł tego za mało, to zaczął słuchać tych głosów, które mówiły że to jego wina, że ta czerwona, swędząca i piekąca skóra to jego wina, i mówiły ciągle „uspokój się!“, bo nie ma co histeryzować, kurczę, nie ma co mówić w ogóle, bo jak się mówi to można się tylko zbłaźnić albo narazić na coś złego, twoja wina. No więc w tym autokarze Polonus poczułem, że mogę tego chłopca pokochać, że wreszcie mogę dać mu – ja! – całą tę zajebiście wielką, bezwarunkową miłość, na którą on czekał, nie za bardzo zdając sobie z tego sprawę. I zacząłem do niego mówić, z miłością, czułością, wdzięcznością. Bo to przecież dzięki niemu jestem taki jaki jestem, wrażliwy, delikatny, chłopięcy. Jebać wstyd, jaki poczułem pisząc te ostatnie słowa, jak przeczytał gdzieś mój terapeuta, wstyd jest płaszczem dumy, co mi się podoba, bo pokazuje że pod wstydem ta duma sobie jest, i wstyd nie jest taki znowu zły jak to nieszczęsne poczucie winy. Tak czy siak temu chłopcu, do którego zacząłem co jakiś czas mówić (w myślach albo na głos, albo na papierze) pozwalam na absolutnie każdą emocje, no bo to przecież mały chłopiec, i on mnóstwo rzeczy mocno czuje – a ja mogę go wtedy zapewniać, że przy nim jestem, że go rozumiem, że każdy na jego miejscu by zazdrościł koledze, z którym są wywiady w gazetach, że mu głupio, że się czuje winny, że jest wściekły, smutny, że… I że przy nim jestem. Że go zawsze obronię, bo wiem jak, bo jestem dorosły i wiem jak to się robi. I w ten chytry sposób każda emocja we mnie sobie spokojnie wybrzmiewa. Już ich nie muszę uciszać, wstydzić się za nie, że są nie na miejscu, że są „dziecinne“. No i zajebiście, że dziecinne! A jakie mają być? Profesorskie?
No a wiadomo – jak emocje mogą wybrzmiewać, to nie trzeba od nich uciekać, zalewać ich, zawąchiwać, zabzykiwać czy co tam jeszcze. Nie żeby była to absolutna sielanka – oj nie! – ale w ten sposób jest duuuużo lepiej.
A kolejny level tego myku to wczucie się w dziecko – tego małego Maciusia – które pozwala mi czuć wielką wdzięczność dla Maćka – tego trzydziestoparoletniego. Z pozycji Maciusia mogę mu podziękować, że tak się mną opiekuje, tak to wszystko sprytnie porozkminiał, i miał tyle siły, żeby dzielnie iść tą drogą, długą i wyboistą. Kto wie, może tu się trochę przydają te różne warsztaty improwizacji teatralnej, na które od jakiegoś czasu chodzę, i na których uczę się być bardzo różnymi postaciami, tak czy siak to rozszczepienie się na dwie osoby jest ekstra i bardzo polecam spróbować. To, co było dla mnie dziwaczne i niezrozumiałe – spojrzenie w lustro i powiedzenie „kocham cię“ – teraz jest zupełnie naturalne. Bo nie mówię tego do siebie. Tylko do Maciusia albo Maćka, w zależności od tego, z jakiej pozycji to mówię.
(Jest jeszcze level rozmowy z Maciejem, tym uwewnętrznionym rodzicem, tymi głosami w głowie, ale on jest trochę creepy, choć tu też czuję czasem wdzięczność; no ale w różnych mądrych książkach tego raczej nie doradzają; piszą, żeby te głosy po prostu olewać – i o tyle w tym racja, że one nie są jednak nami, tylko czymś z zewnątrz, czymś usłyszanym od rodziców, ciotek, nauczycieli.)
No i tak. Jak kochać siebie? Tak ogólnie to nie wiem, pewnie jest mnóstwo sposobów. Ja nauczyłem się tego, kochając swoje wewnętrzne dziecko. Kładąc sobie rękę na brzuchu i czując tam tego chłopca, który z przejęciem ustawiał na kanapie armie żołnierzyków i przeciągał całymi tygodniami otworzenie wymarzonej puszki Sprite’a. I mówiąc mu cicho „kocham cię, Maciusiu“.
PS. A na więcej historyjek o tym, jak przeżywa świat świat ten mały chłopiec w ciele dorosłego, zapraszam do mojego komiksu: Przygody Misia Klopsa.