Jak kochać siebie?

To jest intymne i trudne i wstydliwe, więc najlepiej napisać po prostu o sobie, no bo najpierw napisałem to w tej bezpiecznej i już utartej formie anty-poradniczka, ale właśnie nie, coś tam się gryzło, coś nie pasowało, bo jak tu udzielać ogólnych pseudo-rad, kiedy piszę w tych radach o swoim atopowym zapaleniu skóry albo o tym brązowym skórzanym pasie, który pamiętam z bicia nim mnie w łazience, albo kochaniu 6-latka w sobie dorosłym, no więc lepiej po prostu o sobie, choć to trudne. Ale follow the fear, zwłaszcza że ten fear nie jest przecież aż tak duży, bo ja WIEM jak to robić, bo przecież już od jakiegoś czasu – może roku? – to robię, kocham siebie, bo opanowałem ten trik, którym oszukuje się system i wyprowadza w pole głosy w głowie, i może też ten trik znacie, a może nie, ale myślę że warto o nim napisać, no więc tak. Zacznę od tego, że dla mnie ten koncept, żeby „kochać siebie“ miał w sobie zawsze coś obleśnego. No bo jak to? Przecież to egoizm, egocentrym, narcyzm, coś fałszywego, ociekającego wstydem; bo jak tu wsadzić sobie w głowę słowa „kocham siebie“, kiedy tam jest taki tłok tych wszystkich „to twoja wina“, „jesteś nic nie wart“, „za mało się starasz“, „albo jesteś najlepszy albo jesteś do niczego“, „stać cię na więcej“, „jesteś gorszy niż inni“ itd. – głosów w głowie, które prowadzą do jednego jedynego wniosku – nie zasługujesz na miłość – i zbijają się w szczelny kordon, żeby nic nowego do tej głowy nie wpuścić? Wiadomo, to taki skrypt, według którego możesz działać całe życie, poświęcać się, ratować, nie być sobą, próbować być najlepszy, męczyć się i zamartwiać, tylko po to, żeby dostać trochę tej miłości, której dostałeś tak boleśnie za mało, kiedy jej tak bardzo potrzebowałeś, żeby usłyszeć tę Ostateczną Pochwałę, poczuć tę Wielką Ulgę, choć przecież w pewnym momencie robi się już wiadomo, że ona nigdy nie nadejdzie. Nie ma Wielkiej Ulgi, więc trzeba szukać tych mniejszych – idealnej partnerki, tysięcy lajków, alkoholu i innych rozkoszy – wiadomo, nic nie działa, nic nie wypełni tej dziury, wszystko co tam wrzucisz, przepada, a ta czarna jama ciągle krzyczy o więcej. Jak to radzą w poradnikach, jak to coachują na coachingach – nikogo naprawdę nie pokochasz, jeśli nie pokochasz siebie. Zaprawdę powiadam Ci, nikt Cię naprawdę nie pokocha, jeśli Ty najpierw nie pokochasz siebie. Amen. Tylko jak to kurwa zrobić? Jak to wszystko przechytrzyć, jak przekrzyczeć tego uwewnętrznionego rodzica, jak się wślizgnąć pod te kwadryliony ton poczucia winy, jak się przez to przebić do wolności i miłości? Bo przecież wiedziałem że można, widziałem po innych że można, czytałem że można, czułem że można. No więc jak?  

Każdy ma swoje własne prywatne oświecenie, ja swoje przeżyłem półtora roku temu w autokarze Polonus ze Szczytna do Warszawy, kiedy patrząc przez okno, w pewnym momencie, ni stąd ni zowąd – a pewnie z mnóstwa rzeczy, na przykład ponad 3 lat terapii – nareszcie POCZUŁEM – a nie tylko zrozumiałem – że wcale nie muszę kochać SIEBIE. Cały myk polegał na tym, żeby pokochać MOJE WEWNĘTRZNE DZIECKO – tego 6-letniego chłopca, który ciągle we mnie jest, który bał się kiedyś i boi teraz, który czuł i czuje się winny, porównywał się i porównuje z innymi, który się złościł, śmiał i bawił, i wymyślał, i chował się w świat swoich zabaw, i czasem dostawał tym brązowym pasem, i miał to atopowe zapalenie skóry z tych wszystkich emocji, których nie nauczył się przeżywać i wyrażać, a ono przeszło potem, z rozczulającą płynnością, w łuszczycę, już w dorosłym życiu, no i który – to przede wszystkim – bardzo, baaaardzo potrzebował czuć się kochanym i akceptowanym, a jako że czuł tego za mało, to zaczął słuchać tych głosów, które mówiły że to jego wina, że ta czerwona, swędząca i piekąca skóra to jego wina, i mówiły ciągle „uspokój się!“, bo nie ma co histeryzować, kurczę, nie ma co mówić w ogóle, bo jak się mówi to można się tylko zbłaźnić albo narazić na coś złego, twoja wina. No więc w tym autokarze Polonus poczułem, że mogę tego chłopca pokochać, że wreszcie mogę dać mu – ja! – całą tę zajebiście wielką, bezwarunkową miłość, na którą on czekał, nie za bardzo zdając sobie z tego sprawę. I zacząłem do niego mówić, z miłością, czułością, wdzięcznością. Bo to przecież dzięki niemu jestem taki jaki jestem, wrażliwy, delikatny, chłopięcy. Jebać wstyd, jaki poczułem pisząc te ostatnie słowa, jak przeczytał gdzieś mój terapeuta, wstyd jest płaszczem dumy, co mi się podoba, bo pokazuje że pod wstydem ta duma sobie jest, i wstyd nie jest taki znowu zły jak to nieszczęsne poczucie winy. Tak czy siak temu chłopcu, do którego zacząłem co jakiś czas mówić (w myślach albo na głos, albo na papierze) pozwalam na absolutnie każdą emocje, no bo to przecież mały chłopiec, i on mnóstwo rzeczy mocno czuje – a ja mogę go wtedy zapewniać, że przy nim jestem, że go rozumiem, że każdy na jego miejscu by zazdrościł koledze, z którym są wywiady w gazetach, że mu głupio, że się czuje winny, że jest wściekły, smutny, że… I że przy nim jestem. Że go zawsze obronię, bo wiem jak, bo jestem dorosły i wiem jak to się robi. I w ten chytry sposób każda emocja we mnie sobie spokojnie wybrzmiewa. Już ich nie muszę uciszać, wstydzić się za nie, że są nie na miejscu, że są „dziecinne“. No i zajebiście, że dziecinne! A jakie mają być? Profesorskie? 

No a wiadomo – jak emocje mogą wybrzmiewać, to nie trzeba od nich uciekać, zalewać ich, zawąchiwać, zabzykiwać czy co tam jeszcze. Nie żeby była to absolutna sielanka – oj nie! – ale w ten sposób jest duuuużo lepiej.  

A kolejny level tego myku to wczucie się w dziecko – tego małego Maciusia – które pozwala mi czuć wielką wdzięczność dla Maćka – tego trzydziestoparoletniego. Z pozycji Maciusia mogę mu podziękować, że tak się mną opiekuje, tak to wszystko sprytnie porozkminiał, i miał tyle siły, żeby dzielnie iść tą drogą, długą i wyboistą. Kto wie, może tu się trochę przydają te różne warsztaty improwizacji teatralnej, na które od jakiegoś czasu chodzę, i na których uczę się być bardzo różnymi postaciami, tak czy siak to rozszczepienie się na dwie osoby jest ekstra i bardzo polecam spróbować. To, co było dla mnie dziwaczne i niezrozumiałe – spojrzenie w lustro i powiedzenie „kocham cię“ – teraz jest zupełnie naturalne. Bo nie mówię tego do siebie. Tylko do Maciusia albo Maćka, w zależności od tego, z jakiej pozycji to mówię. 

(Jest jeszcze level rozmowy z Maciejem, tym uwewnętrznionym rodzicem, tymi głosami w głowie, ale on jest trochę creepy, choć tu też czuję czasem wdzięczność; no ale w różnych mądrych książkach tego raczej nie doradzają; piszą, żeby te głosy po prostu olewać – i o tyle w tym racja, że one nie są jednak nami, tylko czymś z zewnątrz, czymś usłyszanym od rodziców, ciotek, nauczycieli.)

No i tak. Jak kochać siebie? Tak ogólnie to nie wiem, pewnie jest mnóstwo sposobów. Ja nauczyłem się tego, kochając swoje wewnętrzne dziecko. Kładąc sobie rękę na brzuchu i czując tam tego chłopca, który z przejęciem ustawiał na kanapie armie żołnierzyków i przeciągał całymi tygodniami otworzenie wymarzonej puszki Sprite’a. I mówiąc mu cicho „kocham cię, Maciusiu“. 

Maciej Kaczyński 

PS. A na więcej historyjek o tym, jak przeżywa świat świat ten mały chłopiec w ciele dorosłego, zapraszam do mojego komiksu: Przygody Misia Klopsa.