8 miesięcy temu rozstałem się z narzeczoną i musiałem nauczyć się żyć od nowa. Tzn. nic nie musiałem, wiadomo, ale to akurat musiałem. Bo było dla mnie zupełnie jasne, że nie chcę tego przeżywać w stary sposób, który znałem dobrze z przeszłości, a który w ten czy inny sposób polegał na lęku i ucieczce, ucieczce od tego doświadczenia, które jest potworne, bo wali się cały świat, ale jest też strasznie ważne, bo zostawia cię tylko z sobą samym, a to, jak mówią coachowie sukcesu, jest naprawdę zajebiste wyzwanie, a wyzwanie to szansa, no więc uznałem, że albo będę od tego uciekał, w cokolwiek, imprezy, substancje, pracę, dziewczyny, i nic się nie nauczę, albo je przeżyję w pełni, z całym tym bólem, lękiem, rozlatywaniem się na kawałki, tęsknotą i wszystkim innym, i zobaczę jak to jest, bo w końcu kiedy przestać uciekać jak nie teraz, już, przecież nie mamy czasu. Świat się do mnie uśmiechnął, zamieszkałem w ślicznym mieszkanku nad Wisłą, no i przez pierwsze dwa miesiące głównie w nim siedziałem, bo akurat wtedy nie musiałem pracować, w dzień słuchając dzieci z przedszkola za oknem, a wieczorami ech imprez, które niosła Wisła; kiedy czułem, że chce mi się na te imprezy iść, piłem colę, zagryzałem chipsami i przypominałem sobie, że to wcale nie byłoby dla mnie dobre, że dobre jest to co jest, te płacze i rozpacze, to bycie przy sobie, trzeźwość, i pisanie takiego dziwnego zeszytu, w którym każdego dnia starałem się coś afirmować, coś lubić, być z czegoś dumnym, gdzieś widzieć światło i coraz bardziej rozszerzać jego promień. Oczywiście, byli też wspaniali przyjaciele, było słońce, i było dużo mądrych książek, które wtedy łapczywie czytałem, chcąc, musząc sobie pomóc. Były też kartki – zdania z tych książek, albo z różnych warsztatów, które jakoś we mnie rezonowały, w których czułem światło i dobro, i chciałem to światło i dobro mieć przed oczyma, chodząc sobie po moim mieszkanku; dlatego zapisywałem je na kartkach i wieszałem na ścianach. Napiszę o kilku z nich, bo skoro mi pomogły, kto wie, może komuś też do czegoś się przydadzą. Wybieram pierwszą serię, którą sobie powiesiłem, dość przypadkową, ale w końcu – jak mawiał klasyk – wszystko to jedno:
Kocham cię Maciek – to taka podstawa, konieczna, żeby było na czym budować. Jest to też tak ogólnie najtrudniejsze, wiadomo. Tę karteczkę powiesiłem nad wszystkimi innymi, żeby o tej miłości do siebie pamiętać. Miłości, czyli akceptacji wszystkiego, co się we mnie dzieje, wszystkich emocji, tych dobrych, ale też tych bolesnych. Miłości, czyli dawaniu sobie absolutnego prawa, żeby czuć to co czuję. Żeby sobie odpuszczać, żeby być dla siebie dobrym, żeby się o nic nie obwiniać, żeby sobie ufać, żeby myśleć o sobie dobrze, żeby sobie mówić i pisać miłe rzeczy. Tak, to bywało trudne, dlatego trzymając się innych kartek, tej jednej dodawałem paliwa.
Co byś zrobił, gdybyś się nie bał? – to pytanie wziąłem z książki „Czego najbardziej żałują umierający“ Bronnie Ware, która dała mi dużo. Było i jest dla mnie strasznie ważne, bo lęk to największa energetyczna zamuła, zasysająca w siebie całe światło, i w tym nowym życiu musiało być mniej lęku, bo z kolei właśnie odwaga – która często jest z zewnątrz baaaardzo mała, może nawet śmieszna, ale z wewnątrz to są jakieś prawdziwe, przepastne heroizmy – pozwala być z siebie dumnym, i z tych różnych lęków wychodzić, i widzieć, że są często tylko w głowie, i czuć z tego powodu uniesienie, i zapamiętywać to uniesienie, i wprowadzać taką „małą“ odwagę w nawyk. Co byś zrobił, gdybyś się nie bał? Patrzyłbym częściej ludziom w oczy, dzwonił załatwiać odwlekane sprawy, spotykał na randkach bez alkoholu, pocałowałbym cię, prosiłbym znajomych o przysługi, mówił miłe rzeczy ludziom, wobec których je czuję, mówiłbym, że się boję, jeśli się boję, mówiłbym w miarę wszystko co czuję, broniłbym swoich granic, gdybym czuł, że są naruszane. Bać się i robić, powiedziała mi moja terapeutka. Dlatego zamiast pójść do pracy, gdzie wszystko i wszystkich znałem i gdzie byłoby bezpiecznie, po paru miesiącach w mieszkanku poszedłem do takiej, gdzie nie znałem nikogo. Dlatego chodziłem na zajęcia, na które rok temu nigdy bym nie poszedł, które polegały na patrzeniu drugiej osobie w oczy przez 20 minut bez przerwy, i mówieniu co w związku z tym spojrzeniem czuję. I na kurs aktorski, gdzie byli sami obcy ludzie, i się ich bałem, i musiałem coś przed nimi recytować i brać się nawzajem na plecy, i tańczyć. I robiłem i robię inne rzeczy, czerpiąc jakąś dziwną przyjemność z tego, że boję się je robić.
Wśród tych pierwszych kartek, są też, z tej samej bajki, Wszystko czego pragniesz jest po drugiej stronie strachu, i Follow the fear. To ostatnie to taka klasyczna dewiza z warsztatów impro, które same w sobie są jedną wielką szkołą odwagi. Bo granie tych różnych improwizowanych scen to nieustanne robienie tego, czego się boisz. I ciągłe wystawianie się na krytykę, tę najgorszą, bo zaszczepioną we włanej głowie. Jak ten lęk rozmontować? Między innymi pamiętając, że Tylko dzięki błędom się rozwijasz. No i Myl się! oraz Chciej przegrać. Jezu, to dopiero jest dla mnie trudne! To tak bardzo wbrew temu perfekcjonizmowi, który płynie mi w żyłach, tej obawie przed niedoskonałością, przed zbłaźnieniem się, przed śmiesznością, przed tym, że inni zobaczą, że jestem gorszy, że wszyscy się zorientują, że się nie nadaję. Ale czy ten lęk dał mi w życiu jakieś super rzeczy? Pewnie trochę nawet dał, tyle że już go nie chcę. Dlatego gram na scenie z własną grupą impro, dlatego na różne sposoby prowokuję tę własną niedoskonałość, i ją przytulam, i jest to absolutnie wspaniałe. A z tego całego lęku robię kulkę i daję do zabawy moim kotom.
Follow the fun – czyli robić rzeczy, które są fajne. Dają radość, jasną energię, siłę, uśmiech, otwartość. I jeśli to czuję, to chcę tego więcej – chcę robić to co dla mnie dobre. Iść za tą radością, nie odcinać jej sobie strachem, nie karać się odmawianiem jej sobie. Tu zresztą mam sporo do nadrobienia, bo od kiedy w sierpniu przypomniałem sobie, jaką frajdą jest dla mnie ping pong, CIĄGLE NIE KUPIŁEM RAKIETKI I Z NIKIM OD WAKACJI NIE GRAŁEM :‘(
Co byś zrobił, gdybyś się nie bał? Miałbym dwa koty. No i chuj, od miesiąca mam dwa koty. To jest w ogóle część mojego sprytnego planu, bo terapeutka powiedziała mi też, że po takim ważnym rozstaniu należy kupić roślinę, i jeśli ona przeżyje rok, to wtedy wziąć zwierzę, i jeśli ono przeżyje rok, to jest się gotowym na nowy związek. Oczywiście – bez przesady z tymi dwoma latami! Ale coby nie było, trochę w ten system wszedłem, trochę go przy tym robiąc w konia. Bo żeby się zabezpieczyć, nakupowałem w Biedronce dużo roślin. No i fakt, kilka z nich nie dało rady [*] Ale kilka – jakby nie patrzeć – ma się bardzo dobrze! Koty zresztą też na początku chorowały, ale już jest ok. A najwięcej odwagi ze wszystkiego, co zrobiłem w ciągu tych 8 miesięcy, wcale nie wymagała ode mnie scena, telewizja albo wyjazd z 20 kompletnie nieznanymi osobami na Suwalszczyznę. Najgorsze, i bolał mnie od tego brzuch, było poinformowanie właściciela mieszkanka, że przygarnąłem koty. Cały ten potworny lęk „wyrzuci cię, zezłości się na ciebie, skrzyczy cię, jesteś złą osobą, jesteś fałszywym tchórzem, nie poradzisz sobie, nie mów, lepiej nie mów i jakoś to będzie“ towarzyszył mi dobrych kilkanaście dni. Po czym, aaaaa, napisałem maila, gotowy na najgorsze. No bo w końcu, kocham cię Maciek, bać się i robić, wszystko będzie dobrze. I wtedy pan Marek odpisał, że on też lubi koty i nie ma problemu.
To był dziwny rok, trochę najtrudniejszy i z wciąż otwartą raną (jak się szybko popłakać? zanucić sobie w głowie piosenkę Filipinek "Batumi", bo w Batumi ostatni raz byliśmy szczęśliwi, to brzmi koszmarnie pretensjonalnie, ale to prawda, przynajmniej ta moja), a trochę taki, że uśmiecham się, myśląc o nim, i chcę więcej. Pomogło mi kilka osób, którym jestem bardzo wdzięczny. Najbardziej pomogłem sobie sam. Pomogły mi kartki.
PS. Miziak i Kiziak, przez które ciągle jestem niewyspany, ale zdecydowanie są tego warte.