Trzydzieste siódme urodziny

Patrzę na siebie rano w lustrze i zauważam postępujące zmiany. Może w nocy ugryzł mnie radioaktywny pająk, który sprzedał mi umiejętność chodzenia po ścianach? Nie, nie wygląda to tak. Wygląda raczej jakby ugryzł mnie kawałek suchej krakowskiej, który cały weekend przeleżał na kuchennym blacie. Wszystko się zgadza – teraz zapewne zdobędę moc smarowania się musztardą. Jeszcze bardziej prawdopodobne jest to, że kilkanaście dni temu skończyłem trzydzieści siedem lat i zwyczajnie się starzeje.

Trzydzieści siedem lat” brzmi trochę, jak “z przykrością informujemy, że musimy amputować Panu głowę”, ale przyzwyczaiłem się już. Właściwie jakiś czas po trzydziestych szóstych urodzinach czułem się już trzydziestosiedmiolatkiem, więc dzień urodzin nie był jakiś bardzo szokujący. Urodziny mógłbym mieć codziennie – bardzo je lubię. Niestety jest z nimi jak z wódką – gdy jest ich zbyt dużo, powodują śmierć.

Kolega z Ameryki zadzwonił z życzeniami. Przy okazji zapytał, czy “hydraulika” jeszcze działa. Jeszcze tak. Usłyszałem, że w takim razie wszystko w porządku. No i gitarka. Nie da się jednak ukryć, że Krzysztofem Ibiszem nie jestem i kilka rzeczy przez te dziesięć ostatnich lat się w moim organizmie zmieniło. Weźmy najprostszy test – test imprezy. Mając lat dwadzieścia, wracałem z zabawy o czwartej nad ranem, spałem dwie godziny, brałem kąpiel i wychodziłem do pracy. I choć nie był to najbardziej produktywny dzień w moim życiu, to zlatywał na miękko. Jak jest teraz? Teraz po kilku piwach mam dwudniowego kaca, a po całonocnej imprezie zwyczajnie zabiera mnie spod pubu śmieciarka. Jest to najprostsza odpowiedź na pytanie, dlaczego ludzie w tym wieku już tak nie balują. Dlatego, że po jednej dobrze dociśniętej nocy przez tydzień uczą się na nowo mówić, a przez kolejne dwa miesiące leczą stany lękowe. Potem o tym zapominają. To daje sześć imprez rocznie. Więcej to już ryzyko.

Wydaje mi się, że dopiero w tym roku zacząłem na to zwracać uwagę. Może przez pierwszy siwy włos, który postanowił się pojawić, żeby zmarszczki na czole miały jakiś modny dodatek, a może zwyczajnie mózg napadły myśli, a ja nie miałem przy sobie telefonu i nie udało się ich szybko zagłuszyć przeglądaniem statusów ludzi, których nie znam. Klops.

Tak czy siak jestem świadomy. Tego, że skóra wygląda inaczej, niż wyglądała; tego, że trzeba czasem odwiedzać lekarzy; tego, że na myśl o wyjściu do dużego głośnego klubu, nogi mocniej wsuwają się w kapcie; tego, że nie jestem już w stanie zjeść wszystkiego w dowolnych ilościach (w sensie jestem, ale potem mogę tego żałować); tego, że w szafce czai się na mnie krem do twarzy, który dostałem w prezencie; tego, że moi muzyczni idole od dawna gryzą piach, a sportowi są dużo ode mnie młodsi; tego, że “wygodnie” to dla mnie już więcej niż “modnie” oraz tego, że mogę zacząć opowiadać historię z życia od “pamiętam, jak dwadzieścia lat temu…” i nie będzie to opowieść o tym, jak srałem w pieluchy. Kiedy widzę młodych ludzi (i mam na myśli takich naprawdę młodych, a nie czterdziestolatków z agencji reklamowych, którym wydaje się, że jak założą rurki i ermaksy, to wypada im na poważnie używać słowa wixa), czuję, że ten czas teraz jest już bardziej ich czasem, niż moim. I, oczywiście, jak każda osoba dorosła patrzę na nich ze zdziwieniem – kontrolowanym, ale nadal. Nie znam telewizyjnych gwiazd, a te internetowe tylko ze służbowego obowiązku. Nigdy nie zostanę już piłkarzem ani astronautą. I choć mały Patryczek z przeszłości zalewa się z tego powodu łzami, to ten duży myśli: “no i chuj, zawsze mogę zostać prezydentem”.

Przy wszystkich tych objawach ciężko powtarzać z uporem maniaka “w głowie nadal mam dwadzieścia pięć lat”, no bo, kurwa, który dwudziestopięciolatek przejmuje się tym, czy kurtka zimowa jest ciepła, jeżeli jest ładna? I nawet jeżeli zewsząd słyszę: “a nie wyglądasz”, to aż takiej ściemy wcisnąć sobie nie potrafię.

Wiem, że zaraz znajdą się komentujący, którzy napiszą, że są starsi niż autor, na siłownię chodzą trzydzieści siedem razy w tygodniu, na lancz zjadają guźca, chakalaka i kilogram batatów, właśnie ukończyli kurs “Wewnętrzna siła pochodzi z jelit” i co weekend balują do upadłego z nastolatkami, a ja zwyczajnie przesadzam. Spieszę z tłumaczeniem (choć robię to z przykrością, ale za dobrze znam się z internetem, więc wolę sobie oszczędzić kolejnych zawodów). To nie jest tak, że w kalendarium mojego życia właśnie nastała niedziela wieczór. Myślę, że to czwarteczek późnym popołudniem, więc najlepsze przede mną. Przy czym (i tu jest Łazarz pogrzebany) pisząc “najlepsze”, mam na myśli bardziej nocne obserwacje Drogi Mlecznej gdzieś w Bieszczadach, niż szalony wypad za granicę z ekipą Warsaw Shore (tak zwany wieczorek z czwartku na wtorek). Ostatnich kilka lat to najbardziej produktywny okres w moim życiu i dobrze mi z tym. Zwyczajnie – zmienia się człowiek, zmieniają się priorytety.

Tyle chyba myśli zebranych na teraz. Za stary jestem, żeby się brakiem wniosków przejmować, więc może następnym razem. I choć trochę rzeczy jeszcze po głowie chodzi, to może najpierw przegadam to z terapeutką, żeby się nie wkurwiała spoilerami na blogu. Pozdrawiam, Kochani!
Koniec notki.

Patryk Bryliński