Jest piąteczek. Za nami kolejny ekstremalnie ciężki tydzień w pracy. Jedyne, co teraz przychodzi do głowy, to upić się, zwymiotować, upić się jeszcze raz i jeszcze raz dla pewności, zwymiotować, a potem przespać dwa dni, by zebrać siły na kolejny tydzień. Tylko co takiego wydarzyło przez tych pięć dni?
Piekiełko zaczęło się w poniedziałek rano, wywołując idealne połączenie nieszczęść, przypominające nagłe kichnięcie podczas rozwolnienia. Zorganizowano (cotygodniowe) spotkanie kryzysowe. Projekt, o którym wszyscy – włącznie z samym klientem – zapomnieli, właśnie przypomniał się przełożonemu klienta. Musiał on klientowi zagrozić czymś strasznym, jak np: spaleniem domu albo rocznym pobytem w Wołominie, bo nasz zleceniodawca podczas rozmowy telefonicznej brzmiał, jakby właśnie wieziono go w bagażniku. Kryzys! Cały dzień planowania, spotkań, biegania bez celu po biurze i drukowania czegokolwiek tylko po to, żeby kolejkę przy drukarce utrzymać. Tak się zaczął tydzień. Tak i jeszcze gorzej było już do samego jego końca. Ale cóż, jak się nie wiedzie to i pod kościołem wpierdol dostaniesz.
Każdego kolejnego dnia kiedy trzeba było wstać do pracy, kołdra stawała się coraz cięższa. Nawet największym korpotwardzielom ciężko byłoby to znieść. Nawał pracy, siedzimy codziennie do późnych godzin wieczornych, w biurze atmosfera ciężka jak dowcip Niesiołowskiego, koleżanka popłakała się w toalecie, szef wyżywa się na wszystkich, ktoś nie wyrobił, pierdolnął papierami, wyszedł i już nie wrócił, kłótnie, dyskusje, łażenie po ścianach, czytanie "Superekspresu". Im dalej w las, tym więcej drzew. Około czwartku alkohol pojawia się już przy śniadaniu i jakoś idzie dociągnąć do piątku. Na koniec piątku coś nam się udaje. Oprócz kilku niepotrzebnie wypowiedzianych słów, tony zszarganych jak dobre imię Sawickiej nerwów i jednego etatu, wszyscy cali, a projekt zamknięty. Nikomu nie chce się już nawet patrzeć na innych. Wszyscy zawijają się z biura, aby jakoś zresetować umysł. Byle nie tu i nie z nimi.
Czego dokonaliśmy? Czy wymyśliliśmy lek na raka? Rozdzieliliśmy bliźniaki syjamskie, z których jedno było psem? Wybudowaliśmy most, po którym codziennie przejedzie tysiące kierowców? Zaprojektowaliśmy silnik napędzany bluzgami?
Nie. Zamknęliśmy projekt ulotki, która reklamuje napój gazowany. Kilkanaście osób wspięło się o kilka szczebelków wyżej po drabinie do zawału, ale ulotka wyszła z drukarni i trafiła na ulice oraz wycieraczki. Sprzedaż napoju minimalnie wzrośnie. Paru uśmiechniętych panów na górze korporacji dorzuci kilka nowych dukatów do swojej skarbonki.
Zadanie na weekend.
Powtarzaj sobie: będę wykonywał swoją pracę, jak tylko potrafię dobrze i sumiennie, ale jeżeli nie polega ona na ratowaniu ludzkiego życia lub nie wnosi do niego nic specjalnie wielkiego, to nie dam się zajebać nerwowo przez innych, bo nie jest to tego warte.
Miłego weekendu.